Trawers Grand’Rivière – Prêcheur
To dopiero niesamowita trasa! Wcześniej wspomniałem Wam o wybuchu wulkanu Pelée, który na początku XX wieku spustoszył północną część wyspy i dosłownie zmiótł z ziemi ówczesną stolicę, St-Pierre. Stolica nigdy nie wróciła do dawnej świetności, dziś jest to średniej wielkości senne miasteczko rybackie. Jeszcze surowiej los obszedł się z miejscowościami położonymi dalej na północ. Obecnie cały północny fragment wyspy porasta dzika dżungla…
Ostatnią miejscowością przy drodze D 10 prowadzącej z St-Pierre w kierunku północnym jest Le Prêcheur. Kolejne 20 kilometrów pokonać można jedynie łodzią, opływając wyspę, lub pieszo, ścieżką przez dżunglę. Droga D 10 wraca na mapę po drugiej stronie wyspy, w Grand’Rivière. Jest to chyba unikat na skalę światową, droga o tym samym oznaczeniu urywa się na 20 kilometrów ustępując miejsca drzewom.
Ja szlak ten pokonałem od drugiej strony, od wbitego w głęboki kanion, odizolowanego od reszty wyspy, na wpół dzikiego miasteczka Grand’Rivière. Porywisty wiatr nie napotyka w położonym na samym północnym krańcu wyspy Grand’Rivière na żadną przeszkodę, momentami wiało tak silnie, że miałem problem z rozbiciem namiotu na plaży. Ostatecznie zostałem zmuszony do szukania schronienia przy ścianach pierwszych zabudowań. Lokalne psy nie były zachwycone moją obecnością…
Trasa prowadzi przez górzysty, gęsto porośnięty, dziki fragment wyspy. Na długości 20 kilometrów nie napotkamy na żadne zamieszkałe osady. Trasa rozpoczyna się ostrym podejściem pod górę i dalej kluczy przez dżunglę. Las deszczowy w tej części wyspy w pełni zasługuje na swoją nazwę – pada tu tak mocno, że miałem wrażenie, jakby ktoś polewał mnie wodą z wiadra. W tym samym czasie potrafi być gorąco i wilgotno – ubranie kurtki przeciwdeszczowej skutkuje natychmiastowym zapoceniem się.
Na tej trasie przemoczenia nie da się uniknąć. Pamiętajcie, żeby dobrze opakować rzeczy w plecaku, pokrowiec na sam plecak też jest niezbędnym punktem wyposażenia.
Na trasie spotkała mnie przygoda, na którą muszę Was uczulić. Po 2 czy 3 godzinach marszu, kiedy ciszę przerywał tylko krzyk ptaków i szumiące na liściach krople deszczu, zza zakrętu wprost na mnie wyszedł ogromny, zarośnięty, brudny, czarny mężczyzna niosący maczetę. Widziałem na wyjazdach sporo, ale w tamtym momencie serce mi zamarło. Sytuacja jak z taniego horroru!
Drżącym głosem usiłowałem ratować sytuację – powiedziałem „Dzień dobry!” i uśmiechnąłem się. Poskutkowało. Łamanym francuskim mężczyzna oznajmił, że pracuje na rzecz parku narodowego, a jego pracą jest cotygodniowe czyszczenie szlaku. Po każdej większej burzy szlak jest niemal nie do przejścia, ze względu na ilość połamanych gałęzi leżących na ścieżce. Jego pracą jest usuwanie takich przeszkód. Uspokojony, nawet nie drgnąłem, gdy pół godziny później drogę zaszło mi trzech mężczyzn niosących piły mechaniczne…
Mniej więcej w połowie trasy przez góry, droga prowadzi przez wydrążony tunel. Jest to dobry punkt orientacyjny, przywracający poczucie czasu i pozwalający na chwilę wytchnienia. Na całej trasie znajdują się pomnikowe okazy drzew, część z nich opisana tabliczkami z nazwami. Kilkukrotnie musimy przekroczyć większy strumień. W przypadku wielodniowych deszczów, trasa jest zamykana dla turystów, strumienie te zmieniają się w rwące rzeki (sama nazwa Grand’Rivière oznacza właśnie wielką rzekę).
W miarę zbliżania się do Le Prêcheur szlak zaczyna prowadzić coraz bardziej w dół. Mijamy jeszcze lotnisko dla helikopterów ratowniczych (pomyślcie – w dżungli drzewa rosną tak gęsto, że fizycznie nie ma jak wylądować. Gdyby nie sztucznie wycięta polana, ratownicy nie mieliby żadnego dostępu do turystów na długości całego szlaku) i docieramy do starej, opuszczonej dziś fabryki trzciny cukrowej. To pouczająca lekcja – pokazuje potęgę przyrody, która w niecałe 100 lat całkowicie pochłonęła kiedyś dobrze prosperującą osadę…
Z parkingu na obrzeżach Le Prêcheur musimy liczyć na autostop, lub wcześniej wykupić transport łodzią z powrotem. Komunikacja publiczna tak daleko nie kursuje.
Detale trasy:
- długość : 17 km
- czas przejścia (w jedną stronę) : 6 h
- różnica poziomów: 780 m
- skala trudności: 3/5 (bardzo długa trasa, duże różnice poziomów, ekstremalna wilgotność powietrza)
Martynika to nie tylko plaże!
Samotne przemierzanie dżungli to chyba najlepsze doświadczenie, jakie przywiozłem z Martyniki. Miałem okazję przeżyć coś, co znałem tylko z programów przyrodniczych na National Geographic. Was też gorąco zachęcam do zapuszczenia się do dżungli, gdy będziecie mieli to szczęście znaleźć się na Karaibach. Nie zmarnujcie całego wyjazdu na leżenie na plaży 😉
Literatura
- Mapa Martyniki : jedyną sensowną moim zdaniem propozycją jest mapa wydawnictwa ITMB w skali 1:65ooo. Na odwrocie w gratisie dostajemy mapę Gwadelupy, co przy wycieczce łączonej jest bardzo użyteczne. Mapa kosztuje około 35 złotych, możecie ją obejrzeć i kupić TUTAJ.
- Przewodnik po wyspie: niekwestionowanym liderem na rynku przewodników jest anglojęzyczny przewodnik Lonely Planet. Wydanie obejmuje wszystkie karaibskie wyspy. Poza opisem najważniejszych zabytków wyspy, znajdziemy tutaj rozdział poświęcony lokalnej kuchni i oczywiście bardzo dobrze opisane opcje noclegowe. Przewodnik kosztuje około 100 PLN, cena waha się w zależności od sezonu. Przewodnik kupicie TUTAJ.
Sprzęt fotograficzny
Jadąc na wyprawę w niezwykłe strony, wybór aparatu staje się kluczową kwestią. Moim zdaniem, aparat fotograficzny zabierany w podróż powinien być przede wszystkim lekki i kompaktowy. Zabieranie ze sobą ciężkiej lustrzanki i kilku obiektywów w praktyce nie sprawdza się – aparatu nie chce się wyjmować z plecaka i wiele przepięknych ujęć po prostu przepada.
Z drugiej strony, nie uznaję kompromisów w kwestii jakości zdjęć. Branie taniego kompaktu na wyprawę życia to pomyłka – przywieziemy zdjęcia byle jakie, niedoświetlone, prześwietlone, nieostre… i potem długie lata będziemy tego żałować.
Kompromis? Jak najbardziej jest możliwy. Technika idzie do przodu, na rynek odważnie wkraczają aparaty bezlusterkowe, będące pomostem między jakością lustrzanek i małymi rozmiarami cyfrówek. Taki aparat zawsze można mieć przy sobie, nawet będąc na szlaku. Żaden kadr nam nie przepadnie, a jakość zdjęć śmiało może konkurować z fotografiami zrobionymi lustrzanką. Do modeli, które mogę polecić, należą Fujifilm X-T10 (dla półamatorów) oraz Fujifilm X-T1 (dla profesjonalistów).
Zresztą, zobaczcie sami:
Pomogłem? Zainteresowałem? Doceniasz to, co robię? Podziękuj mi osobiście dołączając do grona fanów na Facebooku - dla Ciebie to jedno kliknięcie, u mnie tyle radości :)
A jeśli jesteś dopiero pierwszy raz na blogu, to najlepiej zacznij od TEJ STRONY
Gdzie jest ta fabryka trzciny cukrowej na mapie? Zastanawiamy się nad odwiedzeniem 😉
Dzięki!
Mniej więcej tutaj https://www.google.pl/maps/place/14%C2%B050'40.7%22N+61%C2%B013'09.4%22W/@14.8421752,-61.220649,16.25z/data=!4m5!3m4!1s0x0:0x0!8m2!3d14.844627!4d-61.219275
Wspaniała przygoda ,podziwiam uczestnictwo 🙂
Bardzo ciekawa relacja. Uwielbiam trekking w nietypowych miejscach, pozdrawiam serdecznie